wtorek, 27 stycznia 2015

O genezie.

Zakupy w Społem. Józef znudzony jak mops, ciągnie mnie za rękaw do wyjścia, rozpakowuje kabanosy, z przerażeniem obserwuje kobietę, która tarmosi go za policzek.
- Józef, jeszcze chwila. Zaraz zapłacę i pójdziemy do domu.
Grom. Sprzedawczyni zamiera:
- Przepraszam. Jak ma na imię?
- Józef - odpowiadam dziarsko, patrząc jej w oczy i widzę, jak wyraz jej twarzy przybiera rejestr "o kurwa".
- Takie... - wyraźnie chce mnie pocieszyć. - ...popularne teraz te stare imiona się robią.
- Owszem.
- To pewnie po jakimś dziadku. Bo takie stare to ludzie po kimś dają.
- Rzeczywiście. To po moim pradziadku, który został uśpiony na wściekliznę. - uśmiecham się promiennie. - I jeszcze bułeczkę poproszę. Z makiem.


Gwoli ścisłości - jakieś 3 tygodnie przed kiełkiem Józefa zostałam pogryziona przez psa. Nie wiem, skąd znalazłam w sobie takie niezwykłe pokłady poczucia humoru (i hartu ducha...), gdy wylądowałam na stole chirurgicznym z górną wargą spuchniętą do granic możliwości. Nie tylko przedstawiłam się "Angelina Jolie", ale również przez łzy opowiedziałam historię pradziadka (naprawdę uśpionego z powodu wścieklizny, naprawdę Józefa, w ogóle wszystko naprawdę), odgrażając się, że skoro tak, to swojego potencjalnego syna nazwę na cześć rzeczonego pradziadka. Kilka tygodni później, kiedy kolejne testy ciążowe pokazywały dwa paski, uzyskałam niezmąconą pewność, że to będzie syn i już wiedziałam, jak będzie miał na imię.