niedziela, 25 czerwca 2017

Balon.

Wracam z pracy później. Za późno. Jadąc pociągiem, wiercę się niespokojnie. Tęsknię. Mam wyrzuty sumienia. Od progu wita mnie radosne: "Mamo! Wróciłaś!". Klik. Znowu jestem naprawdę.

Niedziela. Jedyny wolny dzień w tym, wybitnie zresztą ciężkim, tygodniu. Gorąco jak w piekle. Dusza objuczona problemami, a od świtu harmonogram napięty. Zapierdalam po mieście, spinam tematy, zdążam, nie zdążam i chyba akumulator pada. I gdzie ja podziałam ten paragon? I zapomniałam skarpet dla dziecka. I telefon zostawiłam w chacie. Która godzina? Zaczynam się irytować. Językiem rozcieram o podniebienie wszystkie brzydkie wyrazy, które chciałabym teraz wykrzyczeć. Tupiąc. A Józek ględzi bez przerwy. Ględzi i nuci. Natomiast ja potrzebuję spokoju. Ciszy.
- Józek, jestem wściekła. Byłbyś uprzejmy pomilczeć przez moment?
- No, ale mamo. Mogę ci coś powiedzieć?
- Józef, błagam...
- No, ale...
- Józef! Cisza! Chwila ciszy! Rozumiesz? Bez nucenia i gadania! - syn się obraża. Mnie wybuch też nie pomaga.

Nie mija 30 sekund, kiedy młodzież kojąco zagaja:
- Słuchaj, a wiesz, że ja umiem być cicho? Inaczej można powiedzieć, że jestem wtedy zamknięty w sobie. Czyli powściągliwy. Jak Finlandzycy, wiesz? Oni są zamknięci w sobie. Jak ja teraz. - i tak sobie peroruje. Buzia mu się nie zamyka. A ja pękam jak balon. Rechoczę. Jestem.