poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Krew z krwi.

Słynę w rodzinie z pewnej dość hm... specyficznej umiejętności. A właściwie jej braku. Otóż za wafla nie umiem opowiadać dowcipów. Marnuję nawet najbardziej soczystą puentę, zapominając o jakimś istotnym szczególe. Opowiadanie często zaczynam od końca, a kiedy zorientuję się, że spaliłam, wybucham homeryckim śmiechem. No i wychodzi na to, ze jedyną rozbawioną osobą jestem ja. Bawią mnie też suchary. No i bywa, że chichoczę w samym środeczku żartu, doceniając absurdalne zawiązanie akcji, cechy konstrukcyjne. Niech szlag trafi teorię literatury. Niech cholera weźmie strukturalizm. I Wielkie Figury Semantyczne!

Syn zdecydowanie udał się w mamine ślady. Upadł sobie obok mojej, suchawej ostatnimi czasy, jabłoni i pielęgnuje rodzinną tradycję, sypiąc dowcipami z rękawa. Udatnie.

- Mamo! Mamo! A wiesz, co fryzjer ma w lodówce? - pyta Mistrz Suchara.
- Otóż nie wiem. - no przecież nie powiem, że "ma szynki". Niech se poszarżuje. - Co?
- SZYNKI! - wykrzykuje Józef, zataczając się ze śmiechu.

Takie DNA to ja rozumiem!

sobota, 1 kwietnia 2017

Tyle wiemy o sobie.

Wieczór. Samica i jej młode pielęgnują więzy rodzinne. W legowisku. Czytając baśnie, które w naturalny sposób naprowadzają wieczorne dyskusje na tor ontologiczny.

Gadamy o istocie miłości w życiu, o szczęściu, szacunku.

- No widzisz. Serce jest najważniejsze. - pokusa wygłoszenia komunału jest silniejsza od szkiełka i oka.
- Nieprawda. Żołądek i wątroba. - racjonalizuje Syn, po namyśle dodając. - I drogi żółciowe.

Typowy facet.