Wariuję na punkcie świąt. Kocham zapach pierniczków roznoszący się rozgrzewającą smugą po całym mieszkaniu (już od końca listopada tworzę misterne cudeńka choinkowe, zaprzęgając do pracy wszystkich członków rodziny i nie tylko). Z rozkoszą chadzam na imprezy pierniczkowe i bombkowe. Produkuję święta. Uwielbiam robić prezenty - literalnie - podmalować, podkleić, wymyślić, dorysować, przyszpilić. Lubię też kupować (od października chomikuję kolejne fragmenty mikołajkowej układanki). Przepadam za kolędami. Za "krismas songami". Cały grudzień fruwam z radości i oczekiwania 20 cm nad ziemią. Pitraszę, pichcę, piekę, mieszam, warzę. Dekoruję też dom. Tam światełka, tu świeczki, lampki, choinka, durnostojki, pozytywki fałszywie wygrywające "Cicha noc", skarpety na słodycze, itd. No i stajenka. Stajenka musi być.
Staram się w tym cudownym nastroju oczekiwania nurzać Józefa. Tłumaczę, opowiadam historię Świętej Rodziny, mówię, kim był Mikołaj, razem piszemy do niego list. I czekamy na święta, śpiewając kolędy.
I ryczeć mi się chce, kiedy widzę zafrasowaną minę mojego syna, rozkminiającego kolędy, przepuszczająego słowa przez filtr swojego małego serca.
- Mamusiu, a dlaczego Jezus nie miał gdzie mieszkać? A czy ja mógłbym mu dać moją kołderkę, żeby nie płakał z zimna?
Wesołych Świąt! Zadumanych.