piątek, 9 grudnia 2016

Świat wartości.

Piątek, godz. 18.00. Wracamy z angielskiego przez skwer - chodnik skrzy się w świetle latarni, chłodek mrozi oddechy. Gadamy o życiu, zawiłościach lingwistycznych, kibelkach. W torbie niosę dwa pączki - taka nasza piątkowa tradycja podwieczorków. Odrobina rozpusty po pracowitym tygodniu. Dostrzegam monetę, więc schylam się, podnoszę i chowam do kieszeni płaszcza:
- Widziałeś? Znalazłam grosz. Na szczęście.
- Na szczęście... - schyla się Józef. - Znalazłem patyk.

Spod szalików słychać dwa parsknięcia.

piątek, 25 listopada 2016

O genach.

- Mamo, płyta się skończyła. WyłANczyć? - wyzywająco patrzy mi w oczy syn. Uśmiech drga w kąciku ust.
- Wyłącz. - ignoruję zaczepkę. Syn idzie do pokoju. WyłANcza, głośno i wyraźnie referując. Wraca do kuchni, by radośnie oświadczyć:
- Wyciągłem płytę, mamo.
- Grzeczniusi Józinek. - chwalę i całuję w czółko.

Bo synek nie znosi zdrobnionek.

1:1

sobota, 19 listopada 2016

O literaturze.

- Mamo, patrz, jaką grubą książkę narysowałem. Ma trylion stron! Jest cięższa od Biblii i moich map! - krzyczy zaaferowane dziecko.
- O. A kto napisał taką grubą książkę? - dociekam.
- Maria Dąbrowska.

To mogła być tylko ona. Albo Orzeszkowa.

piątek, 19 sierpnia 2016

O tym, że warto pojechać do Hydropolis.

W naszym przypadku obiad to nie tylko strawa dla ciała. Przede wszystkim jest on gimnastyką intelektualną. Nieustanne dywagacje, dyskusje, spory. Między kęsami, z pełnymi ustami, bulgocząc, ciamkając - gadamy. Jedni bardziej (Józef), inni mniej (ja).

Właśnie próbowaliśmy rozwikłać kwestię powstania wszechświata i Boga, gdy dziecko doznało oświecenia:

- Mamo, ale przecież Bóg nie stworzył wody!
- Tak, a kto?
- Wodór i tlen!

Pułapki nauki.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Prztyczek w nos.

Piszę, zapisuję szkic, odkładam na tydzień, otwieram, kasuję, odkładam na później, dopisuję, odkładam na całą wiosnę. Słowa się do mnie lepią, zastygają, pęcznieją, aż w końcu zupełnie się wymykają. 
A chciałam napisać coś ładnego. O wakacjach. O szcześciu. O sensie.

Oddaję pole.


* zdjęcie centralne sponsoruje producent pieczywa, firma Hert z Dolnego Śląska**.
** tak, wiem, mam potencjał reklamowy :P

wtorek, 7 czerwca 2016

Logika.

Podgryzamy sobie arbuza. To znaczy ja podgryzam. Dziecko pochłania ilości charakterystyczne dla dorosłego słonia w okresie wzmożonego wysiłku fizycznego. Po rękach i twarzy (dziecka) cieknie różowy sok, toteż wygląda jak malutki wege-satanista. Rozmowom, uśmiechom i błogim posapywaniom nie ma końca. Wtem z pokoju dobiega głęboki (taki "Maciej Zembaty z chrypką") bas dziadka:

- Józek! Ile ci jeszcze zajmie kolacja?
- Pięćset! - odpowiada łaskawie syn.
- A ile to jest?
- Sto plus czterysta. - cedzi niemal uprzejmie, nie przerywając posiłku, tę oczywistość.

niedziela, 29 maja 2016

Niedziela.

Zdarza nam się wyjść do ludzi (mam nadzieję, że i na ludzi kiedyś się uda). Są obawy, ale podejmujemy ryzyko spotkania z Homo sapiens, rozmów, radości, obecności. Zawsze przecież możemy po angielsku wrócić do domu na kolejny odcinek "Rancza". W bezpieczną strefę kapci.
Ten weekend był dla nas wyjątkowy. Po pierwsze dlatego że Józef był na koncercie Lao Che, który to zespół kocha nad życie. Zachwycony obserwował scenę, na której rządził Spięty z gitarą (- Mamo! Mamo! Widziałaś, jaką on ma gitarę?!? Zielono-białą! Jak Głażej!). Co więcej w napięciu czekał do końca koncertu (a skończył się po 21.30) na ukochany utwór "Bóg zapłać", który niestety nie pojawił się na setliście. Ale byli "Chłopacy". Uf. Po koncercie dziecko uroczyście przyrzekło, że powie Spiętemu, że nie należy mówić "daj mi!", a już zwłaszcza do Boga. Wystarczy powiedzieć "proszę". Stanęło na tym, że napiszemy maila. Oczywiście dopiero, gdy udało mi się odwieść syna od przedzierania się przez tłum na scenę. Dotarłszy do auta, zmuszona byłam włączyć ukochaną piosenkę z jutjuba. Rzygam płytą "Gospel".
Dziś natomiast byliśmy gośćmi znajomej z chóru, która sprosiła całe nasze niewielkie, czterogłosowe grono z przyległościami. Józef był moją - całkiem zgrabną, trochę głośną, ale uroczą (jak zwykle) osobą towarzysząco-degustująco-skaczącą. Mr Wszędziemniepełno był zachwycony trampoliną, ciastem i gospodarzami. Nie omieszkał teatralnym szeptem zapytać:
- Mamo, a pani Marzena, to ta młoda pani z cienkim głosem? - każda kobieta koło czterdziestki byłaby zachwycona takim komplemetem.
Jedzenie również sprowokowało pojawienie się barwnych metafor:
- Mamo, ten ser smakuje jak kibelek u mnie w przedszkolu. - powiedział zachwycony Józef, zjadając kawał sera camembert do ostatniego okruszka.
Towarzystwo, w jakim młodzieniec został usadzony, wzbudziło natomiast wątpliwości:
- Mamo, a obok mnie siedział... Probąszcz? - zapytał teo-entomolog Józef, wywołując moje najszczersze rozbawienie.
Zachwyt wywołał także fakt, że Józef miał okazję poznać... Józefa. Dwunastoletniego. Grającego na klarnecie. (- Wow! Mamo! Ale super!)
Ale najważniejsza i tak jest miłość. A tę wyznał Józef czternastoletniej córce gospodarzy, Hiacyncie -pięknej blondynce o czarującym uśmiechu, którą po męsku ujął za rękę i nie puszczał do chwili, kiedy trzeba było wychodzić. Raz po raz tylko wzdychał:
- Zakochałem się. W Hiacyncie.
Nie wiem, czy to uczucie przetrwa. W kąpieli pytał, jak ma na imię jego ukochana.
Ale decyzja została powzięta. Do szkoły muzycznej chce iść na klarnet. Tak jak Józef. I na gitarę basową. Jak Głażej.

poniedziałek, 16 maja 2016

Skandal.

Pisałam już kiedyś, że największą Józefową pasją są samochody, co objawia się między innymi przerabianiem całych ryz papieru na katalog motoryzacyjny, włączając precyzyjne dzieła sztuki przestawiające samochodowe części oraz rzuty wszystkich płaszczyzn (sic!). Z tegoż powodu jednostką rysunkową są "trzy kartki" (tryptyk?) - odpowiednio opisany oraz opatrzony ikonami i indeksami wszelkiej maści. Profeska, panie.

Siłą rzeczy spotkanie z innymi dziećmi jest dla Józefa źródłem cierpień, frustracji i nieporozumień. Taki z niego Werter.

-Mamo, a wiesz jak Bartek z przedszkola pisze "renault"?!? - wykrzykuje wzburzony pięciolatek. - Reno! R-E-N-O! Taki duży chłopak, a tak pisze! 

Historia ta ma niezwykle uniwersalny epilog - Bartek, chłopak kruchej konstrukcji psychicznej, nie silił się na tłumaczenia, nie próbował argumentować. Po prostu rozbił Józefowi nos. Zdaje się, że to była inicjacja. Witaj w dorosłym życiu, Synu.

piątek, 13 maja 2016

Ostrożność profesora Bączyńskiego.

- Mamo! Mamo! - wykrzyknął syn wyraźnie tknięty przeczuciem tuż po wyjściu z domu. - Odstawiłaś moją szklankę z wodą w bezpieczne miejsce?
- Yyy. No... Przecież sam odstawiłeś na stół? - zgłupiałam dość uroczo i naiwnie.
- Ale mamo, ale ja chyba postawiłem ją za blisko krawędzi i boję się, że grawitacja mi ją zrzuci.

Musiałam dziecku wyjaśnić, że w domu jedyna siła, która trudni się takimi sprawami, waży 10 kg, ma na imię Drożdżówka i jest wąsatą damą. A wodę rozlewa od 15 lat, z gra(wita)cją.

środa, 6 kwietnia 2016

Powracająca fala.

Młodzież dojrzewa - ma swój głos w dyskusjach ważnych i ważkich. Toteż w dziejowym momencie oddałam mu głos:

- Józef, w najbliższym czasie planuję większe zakupy kosmetyczne. Potrzebujesz czegoś?
- Poproszę krem Vichy i perfumy. - z dziecięcą ufnością (w nieograniczone zasoby mojego portfela) odparła latorośl.

Obawiam się, że na mojego ukochanego Farenheita jest zbyt blady. Jakieś propozycje?

niedziela, 13 marca 2016

Antycypacja.

W ostatnim czasie, z okazji rewolucji w naszym życiu i przeprowadzki (stąd moje uporczywe: a) zmęczenie, b) milczenie, c) rozdrażnienie), pożegnaliśmy się z wieloma zabawkami, ubraniami i meblami. Część wywędrowała do piwnicy, część do znajomych brzdąców, reszta zaś poddana została recyklingowi społecznemu i za pośrednictwem olx lub fejsa wyruszyła w nieznany świat. Pobierane kwoty były niezwykle symboliczne i podyktowane cennikiem na pobliskim basenie lub w sali zabaw, tak by przyjemne (uczucie pozbycia się cholernego nadmiaru rzeczy) połączyć z pożytecznym (radość przepełniająca serce zarówno matki, jak i dziecka). Prócz oczywistej korzyści materialno-rozrywkowej, pojawiła się kolejna - życiowa mądrość, by puknąć się w łeb w czasie zakupów lub w przypadku rozterki "a może się przyda?". Przeniósłszy w rękach 5 lat życia swojego i Józkowego, postanowiłam zachować rekwizytowy umiar (przedmioty powyżej 100 g powinnam konsultować z instancją doradczą). Czuję, że potrzebne będą kciuki i esemesy o treści "pomagam". Ewentualnie wystarczy przypomnieć mi gabaryty i wagę pianina, które w trakcie odysei z trzeciego piętra do auta zasłużyło na moją szczerą nienawiść.

Niemal każde pożegnanie Józefa z zabawkami było bezproblemowe, jednak przebiegły los postanowił zorganizować naprędce niezbędny, celem potwierdzenia reguły, wyjątek. Na naszej drodze (w poprzek, wierzgając) stanął konik na biegunach. Omijany zwyczajowo szerokim łukiem, nagle wywołał w Synu wielką namiętność i pasję:
- Mamo! To ja się teraz pobawię w czasy, kiedy nie było samochodów. - jak powiedział, tak zrobił. Zgrabnie dosiadł rumaka i ruszył... przez bezdroża mroźnej Szwecji. - Mamo, bo ja jestem królem Szwecji, ale nie mam miecza i nie walczę, bo nie lubię wojny, i mówię po szwedzku. - rzeczywiście zaczął bełkotać w tylko sobie znanym narzeczu. Wtem...
- Rancing volvo! - wykrzyczał Król, machając wściekle rękoma.
- Och, Królu! Cóż to znaczy? - zapytała Lechitka-niemota.
- Że jeszcze nie wynaleźli samochodów. - odpowiedział wzburzony.

A meble ze sklejki? Królu?

wtorek, 23 lutego 2016

O urodzie.

Maluję się. Józek patrzy urzeczony - uśmiech od ucha do ucha, przygryza język przy każdym ruchu pędzla, poprawia lusterko. I motywuje.

- Mamo, jak pięknie się malujesz! Jakbyś była ł a d n ą dziewczyną! Świetnie sobie radzisz! - pozytywne wzmocnia moje próby dziecko. - Wiesz co? Najlepiej pomaluj się cała.

Od stóp do głów. Dobrze, że po mnie odziedziczył jeno dołek w brodzie.

niedziela, 14 lutego 2016

Sztuka negocjacji.

- Józek, koniec kąpieli. Masz jeszcze 2 minuty.
- Nie! Proszę, jeszcze 4 minuty.
- Józek, powiedziałam. 2 minuty!
- No dobra, to jeszcze minuta.

Zacięty pojedynek. Godny przeciwnik. Wspaniałe zwycięstwo młodzieży.

wtorek, 9 lutego 2016

Kto sieje wiatr...

- Mamo, a co to właściwia znaczy "megiera"? - zapytało dziecko z zacięciem słownikowym.
- No... To taka wredna baba. - odpowiedziałam.
- O. A mogę mówić do ciebie "megiero"? - przymilnie zaproponował.

W sumie to nawet ładniej niż, dajmy na to, "stara torbo" albo "garkotłuku". Ważne, że pasuje jak ulał.

czwartek, 28 stycznia 2016

Nieszablonowe myślenie.

- Mamo, a ja dam Agnieszce sto dziewięćdziesiąt jabłek!
- A ja dam jej kolejne dziesięć jabłek. - podstępnie wykorzystuję potencjał matematyczny dialogu. - I wtedy Aga będzie miała...?
- Zatrucie! - wnioskuje logicznie syn.

Stwórco, skąd? Skąd one się biorą? Te dzieci mam na myśli, nie hurtowe ilości jabłek.

Na dobranoc.

Wieczór. Czytam dziecku "Królewnę Śnieżkę". W świecie idealnym mój śliczny kanaczek usnąłby z błogim uśmiechem (w koronkowej pościeli), natomiast realia są takie, że o ile moja głowa się kiwa, o tyle on na swojej staje i bawi się w najlepsze. Niewiele myśląc, wpadam wprost w objęcia Morfeusza. Moszczę się w jego kipiących testosteronem zakamarkach, gdy ciszę przecina okrzyk: 

- Mamo! Mamo!!! - natychmiast otwieram oczy i siadam, jakby mi ktoś chlusnął wiadrem zimnej wody w twarz. - O, więc ty żyjesz. A wyglądałaś, jakbyś zjadła zatrute jabłko.

Na wszelki wypadek: AAA. Na białym koniu księcia przysposobię. Tylko poważne oferty ze zdjęciem.

piątek, 22 stycznia 2016

Wiedza tajemna.

- Mamo, a wiesz, co jest stolicą Boliwii?
- Co?
- La Paz. A wiesz jak to się czyta od tyłu? - konfidencjonalnym tonem wyjawia. - Zapal!

Dziękuję. Nie palę.

środa, 13 stycznia 2016

Cykliści i wegetarianie.

Zasypianie to czas nawarstwienia pytań kontrowersyjnych, wielowymiarowych, egzystencjalnych, ale dzisiaj... Mój mózg skulił się i chlipie w kącie (360 stopni?) czaszki:

- Mamusiu, czy mogę o coś zapytać? - kurtuazyjnie zagaiło dziecko, wiedząc, że przeciąga strunę.
- Pytaj. - miałam gest.
- Czy jak ktoś nas ugotuje, to będziemy mięsem? - zapytał Józef nie tracąc nic ze swojej pogody ducha. Nic a nic. Jakby tego typu problemy były dla niego kaszką z mlekiem.
- W zasadzie... tak. - odparłam, zbierając szczękę z podłogi.
- A czemu nie ziemniakami?

Otóż Synu, są i tacy, którzy są burakami. Jeszcze inni w składzie mają wyłącznie kapuściany głąb. Istnieje również kategoria cebulowa, ale o tym wszystkim dowiesz się, kiedy zaczniemy rozmawiać o polityce.


O falstartach.

Dawno, dawno temu na trasie Wrocław-Oława (a może odwrotnie?) miała miejsce podróż historyczna. W rolach głównych wystąpili: Mężczyzna Wielki jak Smok, Dziewczyna oraz samochód marki polonez. Gdy odyseja nabierała rumieńców, a kultowe auto rozpędzało się do setki, Mężczyzna włączył muzykę.
- Fajne. Co to? - spytała Ona.
- Rammstein. - odparł On rzeczowo.
- Aaa... - smutno skonstatowała Dziewczyna. - Jak Rammstein, to nie lubię.

Ta historia żyje, przekazywana z pokolenia na pokolenie, ilustrując z właściwym sobie wdziękiem moc przekonań i deklaracji. I wciąż wyciska ze mnie łzy serdecznego uśmiechu. Pozdrawiam bohaterów!

Wczoraj Syn dopisał epilog.

- Mamo, co robisz na obiad? - spytało dziecko żywo zainteresowane tematem spożywczym.
- Zupę jarzynową. - odpowiedziałam szczerze jak na spowiedzi.
- Ble! Fuj! Okropnie! Nie lubię zupy jarzynowej. - zademonstrował swoją niechęć Syn, załamując przy okazji ręce, robiąc miny i wystawiając język.
- Poważnie mówisz? Przecież zawsze to była twoja ulubiona zupa. - nie uwierzyłam, zachowując stoicki spokój.
- A, rzeczywiście. Pomyliło mi się.

Zjadł. I jestem pewna, że ma serce do Rammsteina.

piątek, 1 stycznia 2016

Spójrzmy prawdzie w oczy.

W domu moich rodziców jest tradycja obiadów noworocznych. Nieimprezowy tato, który najczęściej zasypia przed północą, wstaje o świcie, żeby przygotować wielogodzinne "coś ekstra". W tym roku padło na gęś. Józef obserwował uważnie wszystkie etapy przygotowań, w niektórych brał czynny udział, ale przede wszystkim pytał:

- Dziadku, a co to jest?
- Serca.
- A to?
- Żołądki. - w moim przewraca się na sam widok podrobów.
- A to jest... Yyy... Ciało gęsi?

Od tego czasu denaci stają mi w gardle. Dziś obiad jest wolny od nieboszczyków - wyłącznie nieczuły brokuł, złożony do piekarnika na trzy zdrowaśki.